sobota, 22 lutego 2014

Nike Free Run +3, czyli moje pierwsze "minimale"

Piękna wiosna tej zimy sprawiła, że już w lutym mogłam założyć lekkie buty do biegania, czyli minimalistyczne Nike Free Run (w niektórych kręgach zwane Fredami ;)). Założyłam te buty po ponad trzymiesięcznej przerwie, można powiedzieć, że odkryłam je na nowo ;) Radość podczas biegu zainspirowała mnie do napisania tego posta.

źródło: www.runnersclub.pl

Minimale to buty, które pozbawione są systemów amortyzujących oraz wspierających stopę. Mają naśladować bieganie naturalne, czyli na boso. Jedyne co w minimalach może pomagać biegaczowi to offset (lub drop), czyli różnica wysokości podeszwy pomiędzy palcami a piętą. Im mniejszy offset tym bieganie jest bardziej naturalne. Nike w swojej ofercie ma trzy typy butów minimalistycznych:
- oznaczone symbolem 3.0, w których offset jest najmniejszy - 4 mm
- wersja 4.0 - to wersja pośrednia, z offsetem 6 mm
- oraz wersja 5.0 (starsze modele +3), w których drop wynosi 8 mm
źródło: www.runnersclub.pl
Swoją przygodę z bieganiem naturalnym zaczęłam od modelu, prezentowanego na zdjęciach - Nike Free Run +3 V5, czyli takich z największym dropem. To akurat model męski, ale co zrobić... spodobały mi się :)

Kilka słów producenta o tych butach:

Buty do biegania NIKE FREE RUN+ 3
Z linii NIKE FREE, zaprojektowane z myślą o bieganiu naturalnym.
Niezwykle lekkie i bardzo elastyczne zapewniają swobodę ruchu i sprawiają wrażenie biegania boso.
Dla biegaczy neutralnych i supinacyjnych.

Cholewka:
Asymetryczny system sznurowania w celu zmniejszenia ciśnienia w górę grzbietu stopy. 
Meshowy materiał na całej konstrukcji pozwala zwiększyć wentylację.

Wkładka:
Formowana wkładka idealnie dopasowuje się do stopy. 

Podeszwa:
Łamana struktura podeszwy pozwala odwzorować ruch bosej stopy. 
Materiał Phylite w podeszwie tworzy jednoczęściową wytrzymałą i trwałą konstrukcję.
Phylite zapewnia odpowiednie wsparcie stopy przy swojej niskiej wadze.


źródło: www.runnersclub.pl

A teraz moje wrażenia :)
Przebiegłam w tych butach około 500 km. Najdłuższy dystans to około 17 km. Od razu je polubiłam. Są bardzo wygodne i lekkie, mają miękką, przewiewną cholewkę. 



Brak amortyzacji wymusza bieganie na śródstopiu. Przy próbie lądowania na piętach bolą najpierw same pięty, a później kolana. Lepiej więc nie praktykować tego :) Bieganie na śródstopiu ma tę zaletę, że niweluje skutki pronacji i supinacji. Mówić o tych przypadłościach można tylko w przypadku przetaczania stopy (lądowanie na pięcie i przetaczanie stopy do palców), skoro lądujemy na śródstopiu nie ma mowy o takim pełnym przetaczaniu.

Niestety taki sposób biegania ma też jedną wadę - na początku może boleć :) 
Do biegania na śródstopiu trzeba się przyzwyczaić... nie mówię o samej technice, ale o łydkach - to one muszą się przyzwyczaić. Podczas biegania naturalnego mięśnie łydek pracują mocniej niż zwykle. Dlatego przejście na takie bieganie należy przeprowadzić stopniowo. Na początek najlepiej wybrać buty z wyższym dropem oraz zaczynać od krótkich dystansów i zwiększać je stopniowo. Do tej pory, gdy biegam powyżej 15 km, zaczynam czuć dyskomfort spiętych łydek.

Cienka i "ponacinana" podeszwa precyzyjnie odwzorowuje ruch stopy oraz sprawia, że doskonale czuje się podłoże, co jest wielką zaletą, jednak nie polecam biegać w tych butach po ostrych kamieniach.

Podsumowując: buty są lekkie, wygodne, bieganie w nich naprawdę jest free :) Gorąco polecam. Poza tym mam bardzo przyjemnie skojarzenia z nimi - były ze mną na wakacjach.




Ktoś się skusi w tym sezonie na rozpoczęcie przygody z bieganiem naturalnym?



poniedziałek, 3 lutego 2014

Zimowy Gdańsk, biegowy Gdańsk

W miniony weekend wybrałam się nad morze. Trudno w to uwierzyć, ale to był mój pierwszy zimowy wypad nad Bałtyk. Od dawna o tym myślałam, ale jakoś się nie składało... Los sprawił, że na początku roku koleżanka wyprowadziła się do Gdańska, a ja postanowiłam ją odwiedzić. Było cudnie: babskie rozmowy, wycieczki, cudowne widoki, wino, pyszne jedzenie i oczywiście biegi :)

Podróż do Gdańska minęła dosyć szybko, mimo że z przygodami (na PKP zawsze można liczyć). Na początek opóźnienie - 20 min., a już prawie u kresu podróży, za Tczewem, na korytarzu zrobił się szum, lodzie zaczęli biegać z bagażami, mówiąc dość nerwowo, że wagon się pali... Okazało się, że to "tylko" hamulce się spaliły, jednak pociąg stanął w szczerym polu i nie było wiadomo kiedy ruszy. Na szczęście staliśmy tylko 10 minut. Ostatecznie na miejscu byłam około godziny 22. Miasta nie zobaczyłam, za to siedziałyśmy z Moniką rozmawiając i popijając wino do późnej nocy. Gdy kładłyśmy się spać, wiedziałyśmy już, że z zaplanowanego udziału w gdańskim Parkrunie raczej nic nie wyjdzie, ponieważ nie zostało nam wystarczająco dużo snu, aby wstać tak wcześnie.

W sobotę przywitał nas piękny słoneczny dzień. Zjadłyśmy śniadanie (Monika przyrządziła pyszną owsiankę ze świeżymi owocami) i poszłyśmy pobiegać. Monika mieszka 500 metrów od plaży, więc oczywiście pobiegłyśmy na nadmorską promenadę.


Pogoda była cudna: słońce i lekki mróz, do tego te widoki... Oblodzone molo, śnieżna plaża, muszelki poprzymarzane do brzegu. Było cudnie. Przebiegłyśmy około 8 km - pierwszy tak długi dystans od momentu złapania kontuzji.



Po biegu zjadłyśmy drugie śniadanie (Monia znowu dała popis w kuchni) i ruszyłyśmy do Sopotu. Przeszłyśmy się Mociakiem, poszłyśmy na sopockie molo, na którym wiał mroźny wiatr, chyba od dłuższego czasu bo na latarniach zamarzła morska bryza ;) (zdjęcie po lewej). Trochę wymarzłyśmy, więc  zanim zeszłyśmy z mola, zajrzałyśmy do eleganckiej restauracji na molo, z pięknym widokiem na morze, aby ogrzać się przy gorącej czekoladzie.


Następnie odwiedziłyśmy znajomych Moniki, którzy nakarmili nas spaghetti bolognese, ugotowanym na jednym palniku, dla ilości osób, której nie potrafię zliczyć ;) Smakowało wybornie! Późnym wieczorem wróciłyśmy do Gdańska, aby znów siedzieć przy winie i rozmowach do późna.

W niedzielny poranek scenariusz był podobny: najpierw owsianka i kawka, potem bieg. Było trochę cieplej, za to bez słońca. Pobiegłyśmy również na promenadę, tym razem na wschód. Dystans był trochę krótszy ponieważ nie chciałam forsować nogi. Po drodze spotkałyśmy kilka bałwanów, zdjęcie zrobiłyśmy sobie z najprzystojniejszym ;) 


Niestety zbliża się pora powrotu do domu. Jeszcze tylko spacer i kawka na gdańskiej starówce i do pociągu. Wszystko co dobre szybko się kończy... Na szczęście podróż powrotna bez przygód :)

Morze zimą jest piękne! Bardzo żałuję, że dopiero teraz się o tym przekonałam...

Moniu, dziękuję :*